back to notes

Wywiad z Henem po 95. urodzinacg=h



Magazyn Świąteczny
Józef Hen: Nie lubię umierać. Lubię żyć, nawet w tym świecie
WYWIAD Donata Subbotko
1 grudnia 2018 | 05:58
Józef Hen1 ZDJĘCIE
Józef Hen (Fot. Albert Zawada / Agencja GazETA)

28Człowiek godzi się zginąć w bitwie, wypadku, chorobie. A nie chce się godzić z tym, że trzeba umrzeć, bo skończyła się pewna liczba lat. Rozmowa z Józefem Henem.
Józef Hen – ur. 8.11.1923 r., pisarz, scenarzysta. Autor powieści, m.in.: „Kwiecień”, „Nikt nie woła”, „Crimen”, „Królewskie sny”, „Pingpongista”, „Bruliony Profesora T.”. Jego tryptyk nowelowy „Oko Dajana” drukowano w paryskiej „Kulturze”. Wydał biografie: „Mój przyjaciel król. Opowieść o Stanisławie Auguście”, „Ja, Michał z Montaigne...”, „Błazen – wielki mąż” o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim. Napisał powieści autobiograficzne „Nowolipie” i „Najpiękniejsze lata”, wspomnienia „Nie boję się bezsennych nocy”, „Dziennik na nowy wiek”, „Dziennika ciąg dalszy”, „Powrót do bezsennych nocy”. Jest autorem scenariuszy filmów, m.in. „Krzyż walecznych”, „Nikt nie woła” i „Prawo i pięść”, oraz seriali „Życie Kamila Kuranta” i „Królewskie sny”. Właśnie ukazały się jego dzienniki „Ja, deprawator” (Sonia Draga)

Donata Subbotko: Niektórzy wyśmiewają porównania dzisiejszych czasów do klimatu lat 30.
Józef Hen: Niestety, zawsze znajdą się tacy, którzy tęsknią do silnych rządów. Uważają, że obywatele powinni robić to, co władza każe, dosyć tego bałaganu, za mordę ich. Faszyści jednak mówili uczciwie: „Chcemy bić, mordować”. A ci teraz mówią, że oni to „prawdziwa demokracja”. Albo że naprawiają sądownictwo.

W dzienniku „Ja, deprawator” nazywa pan Jarosława Kaczyńskiego „firer”, po polsku.
– Taki firerek. Marzył, żeby zostać wodzem, i się doczekał. Pamiętam, jak obiecywał, że nie będzie premierem, gdy jego brat został prezydentem, ale został w końcu tym premierem. Wygłosił wtedy przemówienie i był taki zadowolony z siebie. Ale antysemitą chyba nie jest.

Przyzwala na antysemityzm, więc co za różnica?
– Wszystko zrobi dla władzy. Tak jak Hermann Göring, który mówił: „Kto jest Żydem, decyduję ja”. Bo miał wicemarszałka lotnictwa Erharda Milcha, Żyda. Czyli on rasizmu nie brał serio. Teraz jest podobnie. Kaczyński decyduje, kogo tępić, kogo nie.

Pisze pan, że każdy dyktator powinien zobaczyć, jak jego plan się wywraca i świat jest bez niego szczęśliwy.
– To największa kara. Gdyby Hitler widział, jaki jest dzisiaj Berlin, jaki pomieszany rasowo... Świetne miasto, kolorowe, moja wnuczka tam jeździ. Hitler wiedział, że wpadnie w ręce zwycięzców, i popełnił samobójstwo. Ale do ostatniej chwili on i Goebbels wierzyli, że to się odwróci. Gdy zmarł Roosevelt, padli sobie w objęcia. Myśleli, jak początkujący w polityce, że Ameryka to Roosevelt. Kiedy dzisiaj Trump mówi: „America first”, ja myślę: a kiedy ona nie była first? Zawsze była.

Józef Hen: Nadzieja w Kaczyńskim
A u nas jak to teraz będzie?
– W końcu przegrają. Przez nudę, bo są nudni. Póki dają pieniądze, to ta nuda ludziom nie przeszkadza. Niech sobie nudzą, ale dadzą te 500 zł czy 300. Poza tym nie mają nic do zaproponowania. Pieniędzy wkrótce zabraknie, bo kasa, jak się przekonaliśmy, jest rozkradana.

Mają „sukces za sukcesem”, powiedział prezes po ostatnich wyborach.
Patryk Jaki
Czytaj także:
Patryk Jaki. Szeryf, który się prawu nie kłania
– Będzie lepiej, miasta to pokazały, Warszawa. W moim dzienniku utrwalony jest Patryk Jaki sprzed wyborów. Mówił, że sędziami będą ludzie wybrani przez posłów, i dodał: „czyli przez naród”. Dawniej mówiło się uczciwie: „przez partię”. A ten bezczelnie swoje. Kit dla ludzi, którzy według niego są ciemni i to kupią. Tłumy w Warszawie podczas wyborów nie szły poprzeć Jakiego. Moim marzeniem była wygrana Trzaskowskiego w pierwszej turze. Poszedłem z wnuczką, która uważała, żebym się przypadkiem nie pomylił.

Ale pana wnuczka Ewa Infeld ma bardziej lewicowe poglądy, działała politycznie.
– Chciałaby naprawiać świat. Dziadek nie naprawił, a obiecywał. Też chciałem, ale przeczytałem w mojej książce o Montaigne’u, że powiedział, iż świat jest nienaprawialny. Gdy wnuczce nie podoba się świat, to ja się czuję winny.

Dzisiaj nadzieja w Kaczyńskim. On zmusi całą opozycję, żeby się zjednoczyła. Jeśli demokraci nie będą razem, to zginą. Jestem zdania, że Nowacka słusznie zrobiła, dołączając do KO. Mówią, że ona sama miała małe poparcie. To nie tak. Ludzie widzą, co ona robi, i to ich motywuje.

Churchill, Roosevelt, de Gaulle – oni wiedzieli, co kiedy robić. Wyciągnąłem teraz pamiętniki de Gaulle’a, zaraz na początku trafiam, że w szkole oficerskiej jego głównym mentorem był Pétain, którego on skazał po wojnie na karę śmierci – ale nie pozwolił tego wyroku wykonać. Dzisiaj w zachodniej Europie ktoś tak interesujący to Macron.

U nas niektórzy nadzieję widzą w Biedroniu.
– On jest kimś, kto może być mężem stanu, ale broń Boże prezydentem, nie w tym kraju. Słupsk to nie cała Polska. Mógłby być premierem, premier nie musi mieć pierwszej damy. Nie można mu odmówić czegoś, co dla większości polityków jest jednym z bodźców do działania: próżności. Ważne, że umie widzieć rzeczywistość.

A już na pewno nie może żaden lewicowiec kumać się z pisowcami, stawać teraz przeciwko demokratom. Jeśli tak robi, to znaczy, że wszystko można błotem pokryć.

Moja wnuczka, patrząc z Toronto, w którym przez pewien czas wykładała, trochę się bała tej Polski, a teraz już się nie boi. Mówi, że tylu wspaniałych ludzi się ujawniło, którzy się sprzeciwiają, manifestują. Spojrzenie ma bardzo młodzieńcze, idealistyczne. Może dlatego, że miała cudowny dom. Jej drugim dziadkiem był Leopold Infeld, który z Einsteinem napisał książkę o fizyce wciąż na uniwersytetach funkcjonującą. Ona też niby rzeczowa, ma geny matematyczne, a pomyliła dzień wylotu do Toronto. Ona i moja córka Madzia mają to po mojej żonie. Rena nie używała kalendarza. To ja jej przypominałem, który dzień, godzina.

Józef Hen: Pawłowicz to moczarówka
Niepodległej Polsce stuknęło 100 lat, a panu 95.
– Świętuję, może staremu pisarzowi to się należy. 95-lecia nigdy nie miałem, więc mam. Szybko przebiegło. Dawno temu, w Domu Pracy Twórczej ZAiKS-u w Konstancinie, Anna Żeromska, wdowa po Żeromskim, która jadała tam obiady, przechodziła koło wnuczki Heleny Kołaczkowskiej i rzuciła: „Do widzenia, śliczna panienko”. Mówię do dziewczyny: „Wiesz, dlaczego ci tak powiedziała? Bo ona kiedyś wyglądała tak jak ty”. I dodałem, żeby się nie martwiła, minie jeszcze kilkadziesiąt lat, zanim ona będzie wyglądała jak Żeromska.

Sam niedawno, w ’39, miałem 16 lat. W urodziny wymykałem się z Warszawy. Przeżyłem potem wiele trzęsień ziemi, a dzisiaj wszystko staremu pisarzowi wydaje się, jak gdyby nigdy nic.

Na szczęście nie mam zmian gwałtownych. Jak pani do mnie mówi, to słyszę, ale mój mózg odbiera to wolniej niż kiedyś, dopiero po kilku sekundach. Czytam też wolniej. Kiedyś, jak byłem u Słonimskich, czytaliśmy coś razem z Janką Konarską z domu Seideman, ona mówi do Słonimskiego: „Tolek, on przeczytał o wiele więcej niż ja”. Wolniej czytała po prostu, tak jak ja teraz. Bardzo ją lubiłem, tę panią Słonimską.

Za cztery lata pospłacają wszystkie kredyty, które musieli brać. bo na to, by lenka mogła się urodzić, wydali ponad 100 tysięcy
Czytaj także:
O czym przeczytacie w nowym "Dużym Formacie"? Już w poniedziałek jedyny taki magazyn reportażu
Słonimski kiedyś obraził się na mnie, bo napisałem, że pani Ela, kierowniczka Obór, najlepiej gra w brydża. Jak to, nie on? Czasem jako swoją sprzedawał anegdotę, którą opowiedział mi Tadeusz Breza. Stoi Breza przy szatni w Związku Literatów, a obok Putrament z jakimś kolegą. I Putrament mówi do Brezy: „To was, kolego, nie interesuje, my omawiamy tu usunięcie kogoś z partii”. Breza na to: „Jak to nie interesuje, zaśmiecacie nam bezpartyjnych!”.

Mój syn Maciek u mnie w tej chwili zamieszkuje, coś pisze. W jego domu jest ich czworo na dwa pokoje, a u mnie jest wolny pokój. Dziś rano opowiadałem mu, jak Bratny mnie ratował w 1964. Wydawnictwo MON odrzuciło mi powieść „Toast”, tę, na podstawie której Hoffman nakręcił „Prawo i pięść”. Do Bratnego można mieć pretensje o to, po której stronie stanął, ale nie robił świństw kolegom. I w tym ’64 do mnie dzwoni, że musimy się spotkać, to mi coś opowie, aż mi oko zbieleje. Jego agenta literackiego złapano na granicy z korektą „Toastu” i doniesiono Moczarowi, że Hen przemyca książki, które nie przeszły przez cenzurę. Odpowiedziałem Romkowi, że korektę dali agentowi sami wydawcy, na co Bratny: „To lecę do Moczara wszystko wyjaśnić”. Taka rzecz dochodziła do samego Moczara! Dziwne rzeczy mi się przypominają.

Czemu Moczar?
– Posłanka Pawłowicz to moczarówka. Świetnie by się czuła w tamtych czasach. Mówi dokładnie to co oni, np. że osobniki bez polskich genomów się wtrącają, a Polska to tylko miejsce ich pobytu. Na początku ironizowałem, że ona budzi mój sentyment, jest tak podobna do przekupek na targowisku Wielopole, u których moja mama przed wojną robiła zakupy. Tylko że Pawłowicz ma nieświeży towar, a one miały świeży. Przynajmniej tak się zaklinały: „Na swoje sumienie!”. Po rosyjsku „somnienije” znaczy wątpliwość, po polsku „sumować się” to się martwić. Ci, którzy dzisiaj rządzą, nie martwią się tym, czy nadają się do tego, co robią. Są pewni, że się nadają. I to jest dramat. Nasz dramat, nie ich.

Kiedyś powiedziałem, że PRL to był despotyzm łagodzony przez bałagan. Teraz mamy bałagan zaostrzony przez despotyzm. Jestem świadkiem czasów przedwojennych. Administracja była sprawniejsza niż dzisiejsza, policja wiedziała, co ma robić. Czuło się, że państwo jest rządzone. Pamiętam, jak mama chodziła omawiać sprawy podatków z urzędnikiem skarbowym. Wkładała najgorsze ubranie i płakała, a on decydował: „Dobrze, to rozłożymy ten podatek na kilka lat”. Takie miał uprawnienia. Relacje były obywatelskie.

Józef Hen: Śpiewaliśmy: „Maszerują chłopcy, maszerują...”
Piłsudskiego pan kiedyś widział?
– Nie. Mościckiego widziałem. Przejeżdżał, gdy znalazłem się na Krakowskim Przedmieściu, moje gimnazjum było blisko. Jechał bez żadnej straży, w otwartym samochodzie. W cylindrze na głowie. Ludzie stawali przy chodnikach, mężczyźni zdejmowali kapelusze i on też kłaniał się nam tym cylindrem. Szacunek dla prezydenta. Chociaż Piłsudski się z niego nabijał. Kiedy Mościcki ożenił się z młodszą o prawie 30 lat Hubalówną, powiedział: „Stary pryk kupuje browar, żeby raz na rok wypić szklankę piwa”.

Jako dziecko żałowałem, że nie jestem synem Piłsudskiego, tylko rzemieślnika. Jak był przewrót majowy, nic nie wiedziałem, tylko że jest jakiś nieporządek na ulicy, strzelają. Ale kiedy miałem pięć, sześć lat, zaglądałem już do gazet i od tego czasu jestem piłsudczykiem. To nie była prosta sprawa z tym przewrotem. Boy napisał do kogoś po 1926, że „lżej oddychać”. Zygmunt Mycielski powiedział mi, że Piłsudskiego załamały dwie sprawy. Jedna, że w maju padło tyle trupów, nie spodziewał się, że część wojska, m.in. Anders, będzie wykonywała rozkazy rządu. Druga to śmierć Lewickiej, w której był zakochany, a której zawdzięczamy AWF, wtedy to się nazywało CIWF, Centralny Instytut Wychowania Fizycznego. Jako 10-latek napisałem powieść proroczą, z której moja siostra była bardzo dumna, o tym, że Polskę najeżdżają dwa mocarstwa, a Piłsudski i Mościcki znajdują azyl u Żydów w Palestynie. Wszystko pomieszałem, ale widocznie coś już było w powietrzu.

Co mówili rodzice o świeżo odzyskanej niepodległości, polityce?
– Mieli inne kłopoty, kryzys nadszedł. Ale wcześniej była ostra zima, w 1929. Wspaniale pękały rury i ojciec bardzo dużo zarobił na hydraulice. Dzięki temu zbudował willę w Michalinie, którą sprzedał ze stratą w 1934, w czasie kryzysu.

Pisarz Józef Hen. Warszawa, 9 marca 2013
Czytaj także:
Józef Hen. Ja, deprawator. Z Dzienników, grudzień 2017
Rodzice pobrali się w 1914. Tata, Rubin Cukier, pochodził z Radzynia. Mama Chawa, czyli Ewa, od wielu pokoleń była warszawianką. Miała zdjęcie w białej sukni, jak płynie łódką po Jeziorze Wilanowskim, więc jej powiedziałem, że wszystko, co dobre, było przed moim urodzeniem. Moja najstarsza siostra Stella urodziła się w 1915, Mirka dwa lata później, potem Hipek. Ja w 1923. Stella i Hipek byli rozpolitykowani. Stella uważała, że jest komunistką, a ojciec to burżuj. Ojciec mówił: „Tak, burży mi w brzuchu”.

Pierwsze wzruszenie patriotyczne, że tak powiem?
– Gdy miałem sześć lat, zachorowałem na szkarlatynę i mama kupiła mi na straganie książkę o historii Polski, bez okładek, wydaną jeszcze w XIX w. Popłakałem się, gdy czytałem o umierającym Czarnieckim żegnającym się z białym koniem. Nie wiem, czy udało się nastawić patriotycznie młodzież XIX-wieczną, ale mnie tak. Wiem, co to jest patriotyzm, i wiem, jak to słowo jest wykorzystywane. Nie było potrzebne we wrześniu ’39, Starzyński nie krzyczał: „Bronimy Warszawy, bo jesteśmy patriotami!”. Nie. Bronimy, bo jest nasza. Podobnie Churchill: nigdy nie odwoływał się do patriotyzmu, tylko do tego, że w interesie brytyjskim jest bić się i zwyciężyć, dlatego „we shall never surrender”.

Jako dziecko które polskie pieśni pan kojarzył?
– „Rozkwitały pąki białych róż,/ przyjdź, Jasieńku, z tej wojenki, wróć/ Wróć, ucałuj jak za dawnych lat,/ Dam ci za to róży najpiękniejszy kwiat...”. Do dzisiaj ją lubię. W szkole podstawowej kochaliśmy się w pani od śpiewu, była tęga i miała słodki uśmiech. Całe wiązanki śpiewaliśmy: „Maszerują chłopcy, maszerują...”, „O mój rozmarynie...”.

W szkole dla dzieci żydowskich takie śpiewaliście?
– A w gimnazjum nauczyciel od gimnastyki, pan Kazimierz, straszny patriota, któremu imponowała hitlerowska dyscyplina, uczył nas, żydowskich chłopców, „My, Pierwsza Brygada...”. Na dwa głosy. Ale muszę przyznać, ku swojej hańbie, że śpiewałem też piosenki rosyjskie, ludowe, piękne. Miałem je w uszach, bo przychodziła na Nowolipie para białogwardzistów i śpiewali u nas na podwórku. Zresztą oficerowie polscy przy wódce chętnie też te rosyjskie pieśni śpiewali.

Józef Hen: W obozie straciła wiarę, bo gdzie jest Bóg?
Jaka była właściwie pana dzielnica?
– Nowolipie było dość bogate. Stały tam także domy secesyjne. Nasz był piękny, pięciopiętrowy, z żółtymi kaflami. Właściciele, trzej pobożni bracia Kuczyńscy, którzy przychodzili do nas w chałatach, dbali o tę kamienicę. Takie było prawo, dom musiał być co kilka lat tynkowany, inaczej nakładano kary.

Mieliśmy jadalnię, sypialnię i pokój dziecinny, w którym wokół sufitu była lamperia, a na niej obrazki ze wsi, pieski, krówki. Służąca miała łóżko w kuchni. Jedna, urocza Genia z polskiej wsi, pięknie rysowała, głównie portrety kobiece oraz Piłsudskiego. Zaprzyjaźniona z mamą, na nią się nie dzwoniło. Siadywały przy stole i obie haftowały. Odeszła od nas, bo się idiotka zakochała w jakimś komuniście. Łazienki nie było. Ale w Paryżu wtedy też nie było łazienek w mieszkaniach, moi kuzyni, którzy tam wyjechali, zrobili sobie natrysk na stopniach między pokojami. U nas ojciec zrobił wannę, którą się przykrywało ruchomym blatem, w ciągu dnia to był stół. Obok bojler. Jak się gotowało w kuchni, to była w nim gorąca woda.

Pamiętam, jak zmieniono oświetlenie gazowe na elektryczne. Koło 1928. Wcześniej żyrandol był na gaz. Mieszkał w naszym domu gazownik Mendełe, który został przez tę zmianę kompletnym biedakiem. Ale żarówki jeszcze nie były energooszczędne, tylko takie, z jakich prezydent Duda byłby zadowolony.

Mieliśmy telefon, jeden z nielicznych w kamienicy. Sąsiedzi przychodzili do nas dzwonić i zostawiali 20 groszy w specjalnej puszce na wykup ziemi w Palestynie. Raz na miesiąc odwiedzał nas chłopak z kluczykiem, otwierał puszkę i wyjmował te pieniądze.

Kim czuli się pana rodzice w tej Polsce?
Józef Hen
Czytaj także:
Józef Hen: Tramwaj nur für Polen
– Pełnoprawnymi obywatelami polskimi. Tak jak przedstawiciele innych narodów tu żyjących. Ojciec twierdził, że dużo zawdzięcza panu Mannowi, warszawskiemu Niemcowi, który go nauczył zawodu i wyzwolił na czeladnika, to była wielka sprawa. Latem, przed samą wojną, jeździliśmy do willi w Świdrze, której właścicielami byli trzej bracia Schneider, też Niemcy. Po okupacji ich aresztowano, komitet żydowski wystąpił w ich obronie, potwierdził, że ratowali Żydów. Ci bracia dostali ordery, po czym wyjechali z Polski. I dobrze zrobili. Ale to pokazuje, jakie bywały stosunki między ludźmi.

Bywali u nas w domu technicy budowlani, pan Dobrzański i pan Wysocki. Mama przygotowywała dla nich śledzia z cebulą i rybę faszerowaną. Do mnie mówili: „O, akademik”. Radzili się ojca w sprawach rur. Ojciec nie pisał po polsku, więc czasem coś zapisywałem pod jego dyktando. Dyktował: „Rury oliwne”, ja mówię: „Tato, żeliwne”. Miałem potem, podczas wojny, do siebie pretensje, że nie nauczyłem go pisać. Czytał tylko w jidysz, m.in. literackie dodatki do pism, i chyba znał rosyjski, bo jak podpisywał się Cukier, to „r” pisał cyrylicą.

Dziadkowie mówili w jidysz, do nas czasem po polsku. Mama była z domu Hampel, ale twierdziła, że pochodzi od bogatych Spielfoglów i Mendelsohnów. Ojciec kpił sobie z tego: „Jakiś Spielfogel, Mendelsohn, a te twoje poduszki, które dostałaś od mamy, są twarde jak kamienie! Miał być puch, musiała nas oszukać twoja matka!”. Babcia miała szczęście, bo zmarła tuż przed utworzeniem getta i miała normalny pogrzeb. Dziadek razem z siostrą mojej mamy i wnuczętami, Halinką i Mareczkiem, pojechali do Treblinki.

Rodzice mojego taty, babcia Małka, czyli po hebrajsku „królowa”, i dziadek Fajwel, czyli Paweł, mieszkali w Radzyniu. Mieli cztery krowy i sprzedawali masło. Pełno tam było Żydów, a teraz, zdaje się, to pisowskie miasteczko. Synowie mojego wujka z Radzynia, którzy zdążyli przed wojną wyjechać do Paryża, wyglądali jak amanci hollywoodzcy. Nie przypominali tego karykaturalnego Żyda, którego kukłę spalił pan Rybak na Rynku we Wrocławiu.

Odrębność polegała głównie na jadłospisie, starano się jeść koszernie. W sobotę Żydzi nie pracowali, a w niedziele handel był w Polsce zakazany, tak jak dzisiaj. Jeszcze w połowie lat 30. ojciec chodził w sobotę na jakąś modlitwę, ale moim zdaniem był niewierzący. Kiedyś w Jom Kippur, czyli Sądny Dzień, przyłapałem go, gdy jadł w kuchni, poprosił: „Tylko nie mów mamie”. Ona w piątki paliła świece, dopiero w obozie straciła wiarę, bo gdzie jest Bóg?

Teraz dowiedziałem się, że święto 11 listopada zatwierdzono w 1937, ale w moim gimnazjum ten dzień już wcześniej był świętem. Zbierano wszystkich 400 uczniów w sali rekreacyjnej i odczytywano referaty o Legionach. Szkoła była dla młodzieży męskiej, żydowskiej, oczywiście polskojęzyczna.

Sklepy owszemowe
Kiedy pan nabrał świadomości, w jakim kraju żyje?
– Dobrze wiedziałem, co to jest ONR-Falanga. Raz, kiedy miałem ze 13 lat, policja pędziła studentów ONR-owców w czapkach bratniackich. Oni uciekali przed policją, ja przed nimi. Schroniłem się na Bielańskiej do bramy, a oni za mną. Znaleźliśmy się w jednej bramie. Nagle takie braterstwo. Ale próby ONR-owców dostania się na Nowolipie od ul. Żelaznej się nie udawały. Stali tam tragarze żydowscy, taaakie chłopy. Obwiązani sznurami, wynajmowani do przewozu rzeczy zamiast koni. Gdyby narodowcy wpadli w ich łapy, dostaliby w skórę.

Tata się nie bał, że ONR-owcy pana pobiją?
– To ja się bałem, że jego pobiją, ale on nie był bojący się. Kiedyś zabrał mnie, co mnie dzisiaj zdumiewa, do słynnej kawiarni Semadeniego na parterze Teatru Narodowego. Widocznie dumny był ze swoich kontaktów. Jacyś przedsiębiorcy tam byli, np. Gutgeld, który budował kamienice i z zarobkiem je sprzedawał, a ojciec wykonywał instalacje kanalizacyjno-wodociągowe. Kiedy moja siostra miała ślub – wesele było u nas w domu – to pan Gutgeld przysłał mercedesa, żeby młodzi mogli pojechać do synagogi. Nigdy nie zapomnę kierowcy, który pił w naszej kuchni wódkę i mówił do mnie: „Jeden kieliszek więcej, 5 km na godzinę mniej”. Mózg to dziwny instrument, takie sceny pamięta, innych nie.

Józef Hen: Cudowny kraj ta Polska!
Czytaj także:
Józef Hen: Cudowny kraj ta Polska!
Żydzi wiedzieli, że są różni Polacy. Do naszego gimnazjum przyszedł nauczyciel polonista Miller, nie-Żyd, który wcześniej uczył w polskim gimnazjum Oświata. Jak zrobiono tam getto ławkowe, to on zdjął ukrzyżowanego Jezusa i powiesił po tej stronie klasy, w której siedzieli uczniowie żydowscy. Wyrzucili go za to i przyszedł do nas. Napisał powieść jako André Sillon pt. „Jego ekscelencja ogląda świat”, której połowa była biała – cenzura zostawiała wtedy ślady, co skreśliła. Niby rzecz dzieje się we Francji, ale wiadomo było, że to o Mościckim.

Ojciec był oszczędny, niektórzy mówili, że skąpy. Moim zdaniem nie, wysyłał moje siostry do Krynicy i Zakopanego, a kiedy Stella wyszła za mąż, dostała od niego ćwiartkę domu na Złotej. Projektował, że mnie wyśle na medycynę do Anglii, żeby z syna był doktór. Nie doszło do tego, bo wybuchła wojna. Ale tu dostać się na studia było trudniej i było getto ławkowe. Pani Gajewska, autorka książki o Lemie, podkreśla, że miał piątkę z religii, a religia była mojżeszowa. Tak, ale nie dlatego, że był taki wierzący, tylko jeśli żydowski maturzysta nie miał piątki z religii, to znaczyło, że komunista, takich w ogóle nie przyjmowano na uniwersytet. Też miałem piątkę z religii, a byłem niewierzący. Opisałem w „Nowolipiu”, jak dałem wyzwanie Panu Bogu, żeby uratował mojego chorego kuzynka Witusia, a Pan Bóg tego nie zrobił. To był koniec.

Pisze pan gdzieś, że Żyd niewierzący, bez pejsów, to „pejsymista”.
– To Henryk Vogler napisał tak przed wojną we lwowskim piśmie satyrycznym „Chochoł”, konkurencyjnym dla „Szpilek”, pięć numerów tylko wyszło. Pismo zamknięto, bo ukazał się tam wiersz „Pieśń o zhańbieniu rasy” Leona Pasternaka, niezły poetycko. Pasternak, mąż Ryszardy Hanin, napisał poemat w imieniu Żyda, który ma polską kochankę. Przewidujący rasizm.

Mówiono, że Żydów trzeba wysłać na Madagaskar, więc Tadeusz Hollender napisał powieść satyryczną „Polska bez Żydów”, która szła w odcinkach w kryptokomunistycznym „Dzienniku Popularnym”. Robotnik taty, pan Leonard Miciński, dziennik czytał – przyszedł kiedyś do nas z synem i mówi do niego: „Jak nie będzie Żydów, to zobaczysz, ciemna mogiła będzie”, a synek na to: „No!”.

A co się mówiło o Dmowskim?
– Nie miał u nas dobrej opinii, chociaż nie wiedzieliśmy, że pisze także powieści antysemickie jako Wybranowski.

Wierzono, że sanacja nas obroni. Ale gdy Adam Koc założył w 1937 Obóz Zjednoczenia Narodowego i powiedział w przemówieniu, że Polska jest krajem katolickim, katolicyzm jest religią panującą, ludzie łapali się za głowy. Polska była krajem także prawosławnych, protestantów i Żydów. Zaczęły się pogromy – w Przytyku, w Mińsku Mazowieckim... Przy czym często skazywani byli Żydzi, którzy się bronili. Nawiasem mówiąc, ich adwokatem był wileński mec. Wacław Szumański, dziadek Jana Tomasza Grossa. Jego matka, Szumańska-Grossowa, była przyjaciółką Nałkowskiej, poznałem ją po wojnie, też była literatką, kobieta niezwykle delikatna.

Premier Sławoj-Składkowski powiedział, że na brutalne ekscesy wobec Żydów nie pozwoli, ale na bojkot ekonomiczny owszem. Pojawiły się sklepy z napisami „sklep chrześcijański”, które żydowscy kupcy nazywali „owszemowe”. Wiąże się z tym historia niesamowita – w czasie wojny Londyn decyzją Sikorskiego i innych przeciwników sanacji nie przyjął Składkowskiego. I dokąd on wyjechał? Do Palestyny, gdzie założył sklep masarski – nikt mu nie mówił, że to „sklep owszemowy”. Jeśli jest jakaś mądrość żydowska, to ta, że należy się pogodzić z życiem. Nie ze śmiercią, ale z życiem. Pozwolić ludziom żyć. Jemu pozwolili żyć. Potem wyjechał do tego Londynu i tam zmarł.

Józef Hen: Zdjęcie pięknej Giny mnie uratowało
Tuż przed wojną jakie były nastroje?
– Wciąż było wszystko płynne. Pierwszy mąż Stelli pracował w firmie produkującej śruby samolotowe, zarabiał 800 zł miesięcznie, to była duża pensja, nauczyciel gimnazjum miał 350 zł. Więc dało się w tej Polsce żyć. Chociaż jeden z Hamplów uciekł do Gdańska w obawie przed procesem za handel sacharyną, to było zabronione. Wkrótce wrócił, widział, że tamtejsi Niemcy się faszyzują. Zna pani tytuł książki młodego Ksawerego Pruszyńskiego? „Sarajewo 1914, Szanghaj 1932, Gdańsk 193?”, Przewidział 25-letni Pruszyński, że wojna zacznie się w Gdańsku przed ’40 rokiem.

A ja pamiętam, jak wracałem z Otwocka pociągiem, był przeładowany i ktoś krzyczał: „Na Śląsku to wiedzieli, co robić, zabronili Żydom pociągami jeździć!”. To było dwa dni przed wybuchem wojny. Już się zaczęło.


Czytaj także:
Centrum świata i dalej [JÓZEF HEN]
Na Nowolipiu i tak wierzyliśmy, że Wojsko Polskie da radę. „Anglia z nami, Francja z nami, my Hitlera w dupie mamy, hej...” – tak się śpiewało. My, gimnazjaliści, kopaliśmy rowy przeciwlotnicze. Zbieraliśmy się przy zburzonej potem Galerii Luxenburga. Przychodziło też sporo aktorów, kopanie zrobiło się modne, pamiętam Adolfa Dymszę z łopatą. Przekonałem się wtedy, że dla dobra sprawy nie wystarczy ciężko pracować, trzeba mieć jeszcze twarde ręce – dostałem bąbli. Policjant, który nas nadzorował i dawał zaświadczenia, że ten i ten brał udział, pochwalił mnie: „Zajadły jesteś”.

O tym, co się działo potem, mówi przejmujący wiersz Różewicza „Na ścięcie drzewa”, wspaniały. Dwie moje najważniejsze w życiu nagrody to Pruszyński i Różewicz, wybitni czytelnicy, przyjaciele.

Myśli pan czasem o tym, jaka by była Polska, gdyby Żydzi przeżyli?
– Nie. Myślę o kolegach z gimnazjum, o tym, jak byliśmy w Krościenku na koloniach i śpiewaliśmy piosenki z amerykańskiego musicalu „Król włóczęgów” z tekstami przełożonymi przez Tuwima: „Tupot nóg. Rytmiczny tupot nóg. O asfaltowy bruk...”. Tacy zdolni, chętni życia. Myślę o dziewczynach, które stały na krużganku nad Wisłą, przy pływalni Makabi, i śpiewały szlagiery, a my dla nich skakaliśmy przez skrzynię, która stała na piasku. Oddałem wtedy skok życia. Tuż przed wybuchem wojny. Wszystkie zginęły.

W maju ’39 roku, kilka dni po przemówieniu Becka, gimnazja składały hołd cieniom marszałka Piłsudskiego w Belwederze. Była tam piękna dziewczyna Gina. Kiedy złapał mnie potem, podczas ucieczki z Warszawy na Wschód, Niemiec, miał podejrzenie, że jestem Żydem, ale znalazł przy mnie zdjęcie jasnowłosej Giny i uwierzył, że nie. Jej zdjęcie mnie uratowało. Gina dostała ode mnie kopię tej fotografii, chciała mi zwrócić pieniądze, ale powiedziałem, że nie jestem w kłopotach finansowych. Potem żałowałem, że się z nią nie spotkałem. I tego, że kiedy ją widziałem w październiku ’39 na ulicy Leszno, w szarej garsonce, nie krzyknąłem: „Dziewczyno, uciekaj, ratuj się”. Zginęła w getcie.

Moja starsza siostra przeżyła wojnę, Sowieci wywieźli ją na Syberię. Mirka i jej mąż, inżynier Marian Torończyk, zginęli na Ukrainie. Niemcy wywieźli ich do obozu i prawdopodobnie zatruli spalinami samochodów, które nazywały się duszegubki. Hipka Sowieci wzięli ze Lwowa do łagru pod Rybińskiem, po napaści Niemców obóz rozwiązano, Hipek znalazł się na wolności – i zniknął. Rodzice przeżyli getto, potem wywieziono ich do Majdanka. Przeszli selekcję i trafili do obozów pracy w Skarżysku-Kamiennej. W ’45 mamę wywieziono do obozu w Lipsku, gdzie już nie mordowano. Tatę zabrali do Buchenwaldu i zabili tuż przed przyjściem Amerykanów.

Mamę spotkałem na ulicy w październiku, na Targowej. Już wiedziała, że żyję, bo sąsiad zetknął się ze mną w Lublinie. Nie poznała mnie, byłem w mundurze. Patrzę: cień mojej mamy przechodzi przez ulicę, siwowłosa. Łzy mi trysnęły. Zaprowadziła mnie do siebie, była kucharką u uciekinierów z pociągu do Treblinki. Dziewięciu chłopa. Jeden w kółko mi opowiadał, że gdy trzeba było rozpiłować deski w wagonie, zabrał komuś nóż, złamał, a ten ktoś krzyknął: „Co pan robi? To nóż z kompletu”.

Deportacja Żydów z Mielca w marcu 1942 r. Marsz z mieleckiego rynku do hangarów koło Chorzelowa
Czytaj także:
Holocaust. "I tak nas Polacy złapią, przekażą Niemcom". Większość Żydów nie miała siły uciekać
Czyli Żydzi nie wiedzieli, że jadą na śmierć. Dopiero polscy kolejarze pokazywali im na migi gest ścinania głowy i niektórzy się zorientowali. Opisałem taką ucieczkę z pociągu do Treblinki w opowiadaniu. Nie byli bierni, jak utrzymują niektórzy pisowcy. Nie byli tchórzami, tylko nie wiedzieli, że jadą na śmierć. Przy okazji przypominam, że prof. Panfil, wykładowca, który napisał, że Żydzi podczas okupacji mieli lepiej niż Polacy, bo w getcie nie było łapanek, dostał nagrodę od minister Zalewskiej. Medal Komisji Edukacji Narodowej.

A pan kiedy odczuł, że tutaj źle jest być Żydem?
– O, to już, gdy miałem siedem lat. Stałem z tornistrem przy szkole, przeszła obok dziewczynka, córka dozorcy. Powiedziała: „Ty parszywy Żydzie!”, i poszła dalej. I wtedy coś zrozumiałem – my się nie znamy, a ona tak mówi, to znaczy, że jestem gorszy, wyznaczono mnie na gorszego. Przyjąłem to. I pewnych rzeczy nie robiłem po wojnie także dlatego.

Jakich?
– Do partii nie chciałem wstąpić z różnych powodów, ale także z tego. Mieczysław Jastrun wystąpił z partii w ’57 roku. Pyta mnie kiedyś w Domu Pracy Twórczej w Oborach o partię – ja, że nigdy nie wstąpiłem, a on: „Pan jest mądry człowiek”.

Nie mogę uwierzyć, że nie ma już tego Domu, wszyscy tam przyjeżdżali. Posłałbym syna, żeby miał gdzie pisać. Przypomina mi się, jak Brzechwa chodził tam z gumową pompką i pryskał moje dzieci w lany poniedziałek. Potem, kiedy już był całkiem siny na twarzy, Janka, jego żona, mówi: „Powiedz mu, że dobrze wygląda”.

Człowiek godzi się zginąć w bitwie, wypadku, chorobie. A nie chce się godzić z tym, że trzeba umrzeć, bo skończyła się pewna liczba lat.

Coś w rodzaju requiem
A pan jak o tym myśli?
– Myślę tylko o dniu jutrzejszym, nie robię planów. Nie lubię umierać. Lubię żyć, nawet w tym świecie. Lubię obserwować, czekać na porażkę ludzi, którzy na nią zasłużyli.

Podobno już ma pan grób na Powązkach, razem z żoną.
– Został mi przyznany grób w Alei Zasłużonych po śmierci Reny, żeby mogła być pochowana. Sam zamawiałem pomnik u kamieniarza, rysowałem. Przyjąłem to rzeczowo, że to mój grób. Nie spieszę się, chociaż gdy kłaniam się temu grobowi, to mówię do Reny: „Do zobaczenia”. Ona nie życzyła sobie religijnych pożegnań, a jednak mój syn, który sam nauczył się hebrajskiego – to strasznie zdolny pisarz – czytał na pogrzebie kadysz. Ja mówiłem „amen”, co znaczy po hebrajsku: niech tak się stanie.

Zabił pan kiedyś kogoś? Na froncie albo w czasie tułaczki po Azji?
– Myślę, że nie. Był pojedynek, kiedy razem z porucznikiem Wadeckim, który był po oflagu, strzelaliśmy do Niemca, a on do nas. Potem my przestaliśmy i on przestał. To już było w 1945, na zachód od Nysy, w 2. Armii Wojska Polskiego. Jedyny raz, kiedy strzelałem do człowieka. Wcześniej, gdy znalazłem się na froncie, po wcieleniu do Armii Czerwonej, to w dniu, w którym mieliśmy przejść do ofensywy, w styczniu ’42, uratował mnie rozkaz Stalina. Kazał wycofać z frontu wszystkich nieurodzonych w Związku Radzieckim. Żegnam się z kolegami, daję im swój spirytus – dla każdego była setka spirytusu przed atakiem, a oni: „Ty już do nas nie wrócisz”. Gdybym z nimi był, tobym zginął, bo jako cekaemista miałem ich osłaniać, ustępować ostatni, a tam była rzeź: ze 130-osobowej kompanii uratowało się 18 chłopaków.

To za co pan dostał ten Krzyż Walecznych?
– Sytuacja czasem wymaga odwagi bez walki. To było nad Nysą, brakowało amunicji. Szedłem, by sprowadzić broń, nie mogłem się przedostać przez okopy zatkane przez żołnierzy, wyskoczyłem na zewnątrz i strzelano do mnie, a ja biegłem. I ktoś zrobił „donos” na mnie, że w obliczu wroga itd.

Reparacji od Niemców pan nie chce?
– Nie. Wszystko załatwione. Dostaliśmy cudowne miasta. Oni je opuścili. Szczecin, Wrocław, Jelenia Góra, Wałbrzych, Zgorzelec... Jako wyzwoliciel ziem zachodnich pamiętam – bo mapę w wojsku mieliśmy niemiecką – że Żory to był Sohrau, Gorzów to Landsberg itd.

Mural autorstwa Piotra Janowczyka w Warszawie
Czytaj także:
Józef Hen: Światła, szacunku i chleba dla wszystkich. Boy 2014
Wrogość wobec sąsiadów jest dziś zupełnie nie na miejscu. Wojny żadnej nie będzie – dla mnie wojna to ranni i zabici. PiS też nie przewiduje wojny, skoro Macierewicz usunął kilkudziesięciu doświadczonych generałów, tych bardziej niezależnych. Żaden przywódca nie rezygnuje z takich generałów w obliczu zagrożenia. Myślę, że PiS bało się puczu, przejęcia władzy przez wojsko.

To, co teraz się dzieje na świecie, już w historii się zdarzało. Może niektórzy kalkulują, że ludzi jest za dużo? Nie, że brak miejsca, tylko z powodu dwutlenku węgla. Siedem i pół miliarda ludzi wydycha więcej niż dwa miliardy ludzi. Na razie głośno mówią, że masowa hodowla krów zwiększa emisję dwutlenku do atmosfery, ale przecież nie tylko o krowy chodzi. Mam sentyment do krów jako były pasterz, wie pani? W „Najpiękniejszych latach” piszę o psychice krów. Pędziłem raz stado krów w kołchozie. Na drodze leżała martwa krowa, unikam słowa „zdechła”. Moje krowy otoczyły tę martwą i zaczęły muczeć, coś w rodzaju requiem. Nazajutrz wracałem z krowami tą samą drogą, tę martwą już zabrano, a one otoczyły to samo miejsce i znowu muczały. Od tamtej pory wiem, że one coś przeżywają.

To było latem 1941 w kołchozie na Ukrainie, na Kozaczyźnie właściwie. Ukraińców nazywano „chochły”, a Kozacy to byli „kacapy”. Po napaści Niemców na Związek Radziecki ewakuowałem się z Dąbrowicy na Wołyniu razem ze szkołą, w której się uczyłem. Jechaliśmy na wschód wspomóc rolnictwo. Radziecki przemysł ratowali w czasie wojny kobiety i polscy Żydzi. Byłem uchodźcą.

Kiedyś Jaruzelski, już po transformacji, jako emeryt, mówi do mnie, że przeżyliśmy to samo. Mówię: „Panie generale, nie przeżyliśmy tego samego. Pan był wywieziony, a ja byłem uchodźcą. Uciekałem”. Zareagował dowcipem. W ogóle ładnie ewoluował. Mimo że można mieć do niego pretensje. Stan wojenny jest dyskusyjny, ale przedtem robił czystkę w wojsku i wchodził do Czechosłowacji, powinien był zaprotestować, wyjść z wojska, a tego nie zrobił. To go obciąża.

A ten żart generała?
– Powiedział do mnie: „Znam taki dowcip: oddam pięć Auschwitzów za jedną Syberię”.

Józef Hen: Nie ma dzisiaj takich pomidorów
Pisze pan, że wojenna tułaczka zostawiła w panu przekonanie, że pana los to bezdomność i głód.
– W Uzbekistanie byłem najbardziej głodny, w Jangiulu. Kiedy nie mogłem się dostać do armii Andersa. Wszystko było na kartki, nie miałem ani grosza, nie było co sprzedać. Widziałem czerwone plamy przed oczami, myślałem, że to tyfus. Wszedłem z kompanem do ambulatorium – te rzeczy były dobrze zorganizowane w Związku Radzieckim – mierzą mi gorączkę, a ja mam 35,7. Z głodu. Spać chodziło się do czajchany, czaj to po uzbecku herbata, chana to pokój. Herbaciarnia na świeżym powietrzu, ławy, na których można się było położyć, nie wyrzucali. Postanowiłem jechać do batalionu pracy, bo z łopatą dawali 600 gramów chleba.

Ciekawe, że jako dziecko czytałem dużo o głodzie. „Głód” Knuta Hamsuna czy „Głód niezaspokojony” Stanisława Łukasiewicza. Poznałem go po wojnie, miał do mnie sentyment, bo znałem jego prozę. Ujawnił w sobie antysemityzm, ale mam szczęście, że niektórzy antysemici kochają mnie czytać. Spotkał mnie kiedyś w ’68 na ulicy razem z Edwardem Marcem, ludowcem, przyzwoitym człowiekiem. „Panie Józiu – mówi Łukasiewicz – ale pan nie wyjedzie, prawda? Bobym się obraził”. A ten drugi: „Hen nie wyjedzie, bo on jest taki Polak!”. To mnie zdenerwowało. Mam nie wyjechać, bo on by się obraził. To dlaczego nie protestował?

Tuż po wojnie pisało się także dla środowiska, każda książka była omawiana przy kawie w Związku Literatów. A dzisiaj? Jak mam spotkania autorskie, to dla jednych jestem człowiekiem, który rozmawiał z Tuwimem, a dla drugich – który widział, jak gra Wilimowski, Ślązak, raz Polak, raz Niemiec, dla niego ważna była piłka nożna. A gdyby nie grał w reprezentacji Niemiec, to posłaliby go pod Stalingrad, więc to był wybór racjonalny, inaczej by zginął.

Z Tuwimem o czym rozmawialiście?
– Bardzo bezpośredni człowiek. Opowiadał mi na przykład, że Majakowski, jak siedzieli w kawiarni Hotelu Europejskiego, zobaczył pomnik księcia Józefa z mieczem wskazującym na wschód i pyta: „On tak protiw nas?”.

Uważam, że Tuwim to największy przedwojenny poeta polski. Boy-Żeleński mówił: największy lirnik Polski.

A pan, prawie rówieśnik Niepodległej, jak teraz żyje, co porabia?
– Rano trzeba zmierzyć ciśnienie, zakropić oko, wypić herbatę, zjeść śniadanie – i zaraz dzień upływa. Dobrze, jak się znajdzie dla siebie godzinę, żeby coś zanotować.

Małe wymagania.
– Chleb musi być w domu. Kiedyś była awantura z żoną, kiedy wychodziłem rano po chleb. Odczuwała to jako wyrzut pod swoim adresem, że nie dość kupiła. Ona przeżywała to wszystko inaczej, ja inaczej. Rano jem ciemny, wieczorem jasny. To nawyki jeszcze z Nowolipia. Śledź i ciemny chleb z pomidorem to było moje domowe jedzenie. Powiem pani w tajemnicy: nie ma dzisiaj takich pomidorów.



last updated december 2018